Stąd do Egeru EV6

Wzdłuż Dunaju  cd.

Bratislava - Budapest - Baja  - Eger - Koszyce

Dystans: ~900 km

WT ****  Uczestnicy: 7 osób

Termin: 8 - 24.07.2015

 

EuroVelo 6 (bez samochodu)

EuroVelo 6 to szlak rowerowy od Atlantyku (Saint-Nazaire, Nantes) do Morza Czarnego (Konstancja) o długości 3653 km. Ciągnie się od Nantes nad Loarą, wzdłuż rzeki na wschód przez Francję. Następnie biegnie do Jeziora Bodeńskiego w Szwajcarii i w dół Dunaju przez Niemcy, Austrię, Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię i Rumunię do ujścia Dunaju w Konstancy nad Morzem Czarnym. EV6 częściowo składa się z popularnej drogi rowerowej Donauradweg (Naddunajska Droga Rowerowa), która ciągnie się od Donaueschingen do Bratysławy na Słowacji.

Wyprawę zaczynamy pechowego dnia, w środę 8 lipca, tuż po przejściu nad Polską wielkich nawałnic. Na miejsce startu chcemy dotrzeć koleją. Już na wstępie, na odcinku Rzepin – Zielona Góra, pociąg stoi w szczerym polu, a my czekamy na usunięcie skutków wichury, która przeszła tędy nocą. Opóźnienie jest tak duże, że nie mamy połączenia do Wrocławia kolejami regionalnymi, a właśnie one dają szansę (ale nie pewność!) zabrania naszych siedmiu rowerów. Zaczynamy zgrzytać zębami i psioczyć, wspominając przejazdy przez Niemcy, Słowację, Litwę czy Łotwę. Tam komfortowo można podróżować z rowerami po kraju! Na szczęście w Zielonej Górze łapiemy pociąg do samych Katowic i dzięki litości konduktora udaje nam się wpakować sprzęt do pulmanów. Charakter i upór dodają nam sił w walce o przetrwanie. Zadowoleni i pełni optymizmu przyjeżdżamy do Katowic. Stąd już, wydaje się, dotrzemy bez problemów do Zwardonia – ostatniej polskiej stacji na trasie do Bratysławy. Nic podobnego! W Katowicach dowiadujemy się o komunikacji zastępczej tylko do… Bielska-Białej. Siedem rowerów w autobusie?! Po długim oczekiwaniu w strugach deszczu szturmujemy kolejne pojazdy, by wreszcie dopiąć swego. Upchani jak śledzie w beczce dzielnie znosimy brak tlenu, martwiąc się jedynie o kondycję naszych biednych rowerów (niestety ucierpiały!). Z Bielska-Białej do Zwardonia jest już komfortowo, w domku u p. Oli meldujemy się ok. 23:00.

Kolejny dzień przeznaczamy na dojazd pociągiem do Bratysławy. Tu wreszcie wsiadamy na rowery, by rozejrzeć się nieco po starówce i odpocząć w cieniu platanów (upał będzie nam odtąd stale towarzyszył). W hotelu Plus planujemy dwa noclegi, by choć trochę pozwiedzać stolicę. Już drugiego dnia pieszo krążymy po niewielkim, ale pięknym barokowo – secesyjnym Starym Rynku, podziwiamy Zamek Bratysławski oraz wspaniałą panoramę miasta nad Dunajem po obu stronach Nowego Mostu.

Panorama Bratysławy

Krótko odpoczywamy nad rzeką, a kończąc marszrutę, raczymy się zimnym „Zlatym Bażantem” w ogródku przy Pałacu Prymasowskim. Tutaj miła niespodzianka natury estetycznej: na dziedzińcu (co za akustyka!) trwają próby chóru, mamy więc okazję posłuchać koncertu.

J.Ch. Andersen J. Ch. Andersen Na Zamek Cyklist Pavel z żenom

Rankiem 11 lipca 2015r. wjeżdżamy na EV6 - tu zaczyna się …

I ETAP  Bratysława – Komárno (węg. Komárom) [111 km]

Trzeba przyznać, że trasa wzdłuż Dunaju miejscami bywa wygodna i przyjemna (po prawej stronie rzeka, po lewej - asfaltowa ścieżka), zwłaszcza gdy od wody zawiewa wietrzyk łagodzący żar lejący się z nieba, ale i męcząca, gdy pokonujemy dziesiątki kilometrów wysokim wałem, na którego grzbiecie wije się przeważnie żwirowa dróżka. Niestety, w drugim przypadku odległość od Dunaju jest znaczna (nawet go nie widać!), a turysta – kolarz z utęsknieniem wypatruje choćby jednego drzewka czy wiaty, by w ich cieniu zaczerpnąć oddechu. Czasami więc opuszczamy skarpę z zamiarem popasu na łonie natury, ale to duże ryzyko, bo legiony komarów natychmiast przypuszczają szturm. Szkoda, że tylko raz udaje nam się pomoczyć nogi w  rzece! W Komárno,  granicznym mieście na południu Słowacji położonym przy ujściu rzeki Wag do Dunaju, odnajdujemy camping Panorama i szybko rozbijamy namioty, bo zapada wieczór, a z nim pojawiają się komary – a jakże, przecież to w końcu Komarowo!

Wizja

II ETAP  Komarom – Szob [66 km]                          12 lipca

Ten dzień obfituje nie tylko w ciekawe wrażenia, ale też kłopoty. Słońce praży niemiłosiernie, a my pedałujemy wytrwale w kierunku granicy słowacko – węgierskiej. Wkrótce wpadamy na graniczny most drogowy Marii Walerii (dł. 500 m) i zachwycamy się imponującym widokiem miasta Esztergom (zwanego „węgierskim Watykanem”), nad którym góruje Bazylika św. Wojciecha – największa i najważniejsza katedra katolicka na Węgrzech. Odpoczywamy w parku, rezygnując ze wspinaczki na spore wzniesienie – trudno, słynne zakola Dunaju zobaczymy niebawem z innej perspektywy. I rzeczywiście, trasa zaczyna być naprawdę malownicza! Niestety, dobre samopoczucie szybko mija – Ewa traci licznik rowerowy, „elektryk”  łapie gumę (oj, kłopotliwy ten serwis!), a na koniec Adam koziołkuje na zakręcie (tak, tak – zaciekły wróg kasku będzie go musiał polubić). Czeka nas jeszcze przeprawa promowa, ale zanim trafimy na drugą stronę Dunaju, mamy kolejną ofiarę wypadku – na nabrzeżu Ewa boleśnie tłucze to, co dla kolarza najważniejsze… Po tak licznych perypetiach miejsce noclegowe to prawdziwa nagroda: camping położony jest na wzniesieniu, a niżej spokojnie płynie rzeka,  po której od czasu do czasu majestatycznie przepływają wielkie wycieczkowce…

III ETAP  Szob – Budapeszt [73 km]                                    13 lipca

Kolejny dzień wita nas lekkim załamaniem pogody, ale na szczęście nie pada. Trochę kluczymy, wreszcie docieramy do Vác , by znów przeprawić się promem na drugą stronę Dunaju. Zaczynamy krążyć, bo trasa (co się niestety zdarza!) słabo oznaczona, a nam zależy przecież na EV6! Około 20 km przed Budapesztem gubimy drogę i wtedy spotykamy fantastycznych przewodników – para młodych Węgrów na rowerach pilotuje nas niemal do centrum. Bez pomocy tych dwojga błądzilibyśmy pewnie do 21:00, a tak spóźniamy się tylko pół godziny na spotkanie z najemcą zarezerwowanego apartamentu. Budapeszt wita

Już na pierwszy rzut oka stolica robi wielkie wrażenie – zachwycają liczne most y, monumentalny gmach parlamentu (ponoć to największy budynek parlamentu na świecie), Wzgórze Zamkowe i Góra Gellerta. W gąszczu ulic wielkiej aglomeracji nie czujemy się jednak komfortowo… Ostatnie wyzwanie tego dnia to transport siedmiu rowerów (w pozycji pionowej) i bagażu niewielką windą na IV piętro starej kamienicy i upakowanie tego wszystkiego wewnątrz naszego lokum. Jutro pieszo zwiedzamy Budapeszt!

14 lipca od rana wędrujemy po mieście, podziwiając Wielką Synagogę, liczne pomniki i przepiękny Parlament. Naszą uwagę przykuwają też kamienne rzeźby lwów zdobiące filary okazałego Mostu Łańcuchowego – po jego drugiej stronie wznosi się Wzgórze Zamkowe, cel naszej wyprawy. Zniechęceni widokiem tłumu turystów oczekujących na kolejkę linowo – terenową decydujemy się na wspinaczkę, przedtem jednak w pobliskim sklepiku uzupełniamy zapasy wody (uff, jak gorąco!). Mówi się, że Wzgórze Zamkowe  jest najbardziej reprezentacyjnym miejscem w Budzie – faktycznie! Właśnie tutaj stoi potężny Zamek Królewski, a właściwie kompleks budynków pałacowych i rezydencji. W pałacu Sándora, nieopodal  zamku, znajduje się siedziba prezydenta Węgier. Zachwycająca jest reprezentacyjna brama z rzeźbą Turula, mitycznego ptaka, symbolu Węgier. A panorama miasta od strony rzeki oglądana z tarasu widokowego Baszty Rybackiej wprost zapiera dech! Zatrzymujemy się jeszcze przy gotyckim Kościele Macieja i konnym pomniku św. Stefana – pierwszego króla Węgier, a następnie powoli schodzimy w dół na Most Małgorzaty. Maszerując w stronę hotelu, przystajemy przed wspaniałą Bazyliką św. Stefana – największym kościołem w Budapeszcie.

Pałac Prezydencki

IV ETAP  Budapeszt – Ráckeve  [60 km]                             15 lipca

Opuszczamy stolicę z uczuciem niedosytu – ileż tu turystycznych atrakcji! Ale na nas już czas, EV6 czeka… Dziś kierujemy się nadal na południe, najpierw malowniczym naddunajskim bulwarem, potem znaczną część trasy przeznaczamy na wydostanie się z przedmieść.

Często stajemy przy sklepach, pochłaniając ogromne ilości wody, soków i lodów. Pot zalewa oczy, a skóra wielu z nas najwyraźniej nie przyjmuje już kolejnych dawek promieni słonecznych i reaguje alergią. Szkoda, że tak rzadko trafia się okazja pochlapania wodą. W małych miasteczkach bywają kurtyny wodne, fontanny, hydranty – ale takich miejsc na naszej trasie jest stanowczo za mało. Po 60 km jest nagroda za cierpienia! Kolejną bazę mamy w Ráckeve na campingu Arak  obok  Aqualandu. Pływanie, relaks w basenie termalnym, bicze wodne i inne atrakcje – to jest to!

V ETAP  Ráckeve – Solt i dalej… [64 km]                           16 lipca

Tym razem odnosimy wrażenie, że twórcy EV6 z jakichś powodów zemścili się na kolarskiej braci, fundując żwirowe/piaszczyste/trawiaste* (niepotrzebne skreślić) ścieżynki w kształcie wąskiej rynny – o szerokości naszych opon – na szczycie odkrytego wału. Tradycyjnie smażymy się w słońcu, z rzadka wypoczywając. W tych okolicznościach przyrody mijamy (i pozdrawiamy) jedynie kosiarzy, ściągających z rozległych łąk do pobliskiej wioski. Późnym popołudniem rozglądamy się za noclegiem i po licznych perypetiach udaje nam się zakotwiczyć w parku obok aktualnie nieczynnego starego hotelu-pałacyku. Błyskawicznie rozbijamy namioty i korzystając z ogrodowego węża, bierzemy kąpiel w lodowatej wodzie. Miło byłoby posiedzieć wśród starych drzew pod solidną wiatą, gdyby nie zmęczenie i natrętne komarzyce…

Trochę cienia...;)

VI  ETAP  Stary pałac – Foktő (przystań) [60 km]             17 lipca

Dziś planujemy dotrzeć do Bai, najdalej na południe wysuniętego punktu naszej wyprawy. Niestety, dużo czasu tracimy w Dunapataj, jeżdżąc w kółko w poszukiwaniu EV6 (tym razem nawet GPS niewiele pomaga). Nawadniamy się hektolitrami wody, w końcu większość pada na trawę w pobliżu jakiegoś domostwa, a „czujki” ruszają  rozpoznać teren. Ostatecznie przez Ordas dobijamy do   Foktő wsi w pobliżu miasta Kalocsa. Bez entuzjazmu łykamy kolejne kilometry trasy, bo to i szarówka, i duchota, a Baja daleko… Podczas krótkiego postoju naprzeciwko przystani (widocznej w dole) niespodziewanie zostajemy zaproszeni na pobliski camping. Co za ulga!

Rzepin velo

VII ETAP  Foktő – Baja  [41 km]                                         18 lipca

Łatwy ten etap –  przeważnie asfaltowa ścieżka prowadzi do samego miasta (stąd już tylko ok. 35 km do granicy serbskiej!). Pokonujemy spory most na Dunaju, ostatecznie trafiając na przepełniony camping nad jego odnogą. Trochę tu hałaśliwie, ale udaje nam się znaleźć wolną działkę. Sprawnie stawiamy namioty, bo zanosi się na burzę. Po godzinie zaczyna lekko padać, więc korzystamy ze stolików pod zadaszeniem i spokojnie pałaszujemy „chińczyki”. Szczęśliwie nawałnica nas omija, a przed snem słuchamy muzyki dobiegającej z pobliskiej sceny. Jutro odwrót, czyli jazda w kierunku północno-wschodnim.

VIII  ETAP  Baja (zjazd z EV6)  – Kiskunmajsa [91 km]       19 lipca

Opuszczamy EV6 i pedałujemy przed siebie już tylko podrzędnymi drogami. Pejzaż nieciekawy: niekończące się pola słoneczników i kukurydzy. Raz po raz łapiemy cień i odpoczywamy – sporo tych postojów… Dopytywanie miejscowych to już norma, w pewnym momencie jednak angielski staje się zbędny: przypadkowo nasza rozmówczyni okazuje się Polką, która nie tylko wskazuje właściwą drogę, ale i sympatycznie z nami gawędzi. Nocujemy w obleganym przez turystów miejscu, rezygnując  z termalnych uciech (za które trzeba dodatkowo sporo zapłacić).

Do You speak English? Tak, jestem Polką!

IX  ETAP  Kiskunmajsa – Szolnok [97 km]                           20 lipca

Rano lekka mgiełka zwiastuje minimalne ochłodzenie, ale już po kilku godzinach tradycyjnie jest cieplutko i na dodatek dość silnie wieje. Pod koniec etapu wszelkie trudy rekompensuje piękna ścieżka wzdłuż Cisy, którą zmierzamy wprost do Szolnok. Już z daleka widzimy lśniący bielą wspaniały most, przez który przyjdzie nam przejeżdżać. Jego nowoczesna konstrukcja i estetyka wykonania mogą oczarować najwybredniejszych znawców architektury! Warto wspomnieć, że drewniano-szklana nawierzchnia mostu jest przeznaczona tylko dla pieszych (także niepełnosprawnych) i rowerzystów. W okolicy dużo barwnych skwerów, parków, pomników i ciekawa fontanna. Miejsce noclegowe nie jest już tak atrakcyjne – typowy camping w stylu wczesnego PRL-u.

X  ETAP  Szolnok – Tarmanera        [84 km]                      21 lipca

Komu w drogę, temu… upał. Odpoczywamy w maleńkim Jaszkiser, biwakując najpierw pod sklepem, schładzają się pod  hydrantem, a  jazda w mokrej koszulce ma już stałych wielbicieli. Droga wije się tradycyjnie wśród słonecznikowych pól. Niewielkie Hevet opuszczamy z kwitkiem – niet campinga! Na nic się zdają negocjacje, prośby i zaklęcia – miejscowy stróż obiektu za solidnym ogrodzeniem jest nieugięty, choć serdeczny. Może to i lepiej, bo otoczenie nie wygląda zachęcająco… Pedałujemy jeszcze 10 km do Tarmanery,gdzie odnajdujemy niewielki i niezbyt komfortowy ośrodek. Pozory jednak mylą – o żabi skok mamy czynne całą dobę baseny termalne!

Wody termalne

XI  ETAP  Tarmanera - Eger  [54 km]                                  22 lipca

Już po kilkunastu kilometrach spokojnej jazdy z lekkim niepokojem przyglądamy się majaczącym na horyzoncie górom. Czyżbyśmy musieli je zdobywać? Dla niektórych z nas to miłe urozmaicenie monotonnych dotychczas etapów, dla innych – duże wyzwanie. Podjazdy dają  w  kość, bo to i stromizny, i (jak zwykle) upał, a my pragniemy odrobiny cienia. Niestety, na zboczach gór Mátra rozciągają się jedynie winnice… Za to widoki mamy wspaniałe! Testujemy hamulce, zjeżdżając lotem błyskawicy  do Egeru – niełatwo się zatrzymać… Wiemy już, że trafiliśmy do mekki winiarskich smakoszy, ale zanim podążymy ich śladem, trzeba zakotwiczyć na ulubionym przez Polaków campingu „Tulipan”. Po posiłku ruszamy do „Doliny Pięknej Pani”. Mieści się tu największe i najpopularniejsze skupisko piwniczek wykutych w wulkanicznym tufie, który ponoć idealnie nadaje się do przechowywania wina. Już po chwili zajmujemy się degustowaniem kadarki i egri bikavera, dwóch najbardziej charakterystycznych dla regionu rodzajów czerwonego wina.

Eger                                                                                       23 lipca


Dziś odstawiamy rowery i zwiedzamy Eger. Najstarsza część miasta to okolice zamku wzniesionego w XIII w. i przebudowanego w XVI w. na twierdzę obronną. Malowniczymi uliczkami wspinamy się na najpierw na wzgórze, a potem szturmujemy mury zamczyska, skąd roztacza się piękny widok na cały Eger. Miasto otoczone jest górami, a u podnóża warowni wznosi się minaret, pozostałość po dawnym meczecie, pamiętający czasy oblężenia zamku przez Turków, którzy po 40 dniach musieli odstąpić od jego murów (obroną dowodził węgierski bohater narodowy István Dobó). W zamku zwiedzamy m.in. salę Bohaterów, bogatą galerię obrazów oraz muzeum zamkowe Istvána Dobó. W niewielkiej salce kinowej oglądamy projekcję krótkiego filmu (3D) o historii grodu i Węgier. Największe wrażenie wywierają jednak duszne podziemia katowni, w której zgromadzono wyrafinowane narzędzia tortur i ryciny obrazujące makabryczne sceny rodzajowe z udziałem ofiar i ich oprawców. W drodze powrotnej towarzyszy nam deszcz i ekstremalne spotkanie z zabłąkanym piorunem – na całe szczęście nie ma ofiar w ludziach… Jutro skoro świt wracamy do domu!

XII  ETAP [Eger – Hidasnemeti - kolej] [53 km]                       24 lipca

Hidasnemeti - Koszyce (27 km) [Koszyce – Czatca - kolej] Czatca – Zwardoń  (26 km)

Jak widać z powyższego zestawienia, podróż nieco nam się komplikuje, więc korzystamy z własnych środków transportu. Pierwszy etap (do Koszyc) pokonujemy sprawnie, jednak niespodziewana przerwa w miejscowości Czatca nie napawa już takim optymizmem. Z powodu (ponoć planowanego!) remontu trasy kolejowej pociągi dalej  nie jadą (uroki autobusowej komunikacji zastępczej już poznaliśmy…), trzeba więc szukać innego rozwiązania. Jest niewesoło – późne popołudnie, właściwie szarówka, pada deszcz, nad horyzontem kłębią się czarne chmury, a do naszej bazy ok. 30 km i to przez góry. W desperacji próbujemy nawet negocjować koszty przejazdu z kierowcami taksówek, ale  ostatecznie w sukurs pośpiesza nieoceniona p. Ola ze Zwardonia, która organizuje auto do przewozu całego bagażu (zabiera też Pawła z rowerem). Pozostała ekipa rusza bez obciążenia w kierunku granicy słowacko-polskiej, pokonując spore wzniesienia (momentami niemal po ciemku!) w doskonałym tempie. W Zwardoniu jesteśmy – zdrowi i cali – o 21:38. Rano żegnamy Gospodynię i spokojnie wsiadamy do jednego z wielu, tego dnia, pociągu. / Opracowanie: JK /

Podsumowanie: trasa EV6: 475 km

inne: 379 km

razem: 854 km (wg GPS 878 km)

Turyści nie wiedzą, gdzie byli, podróżnicy nie wiedzą, gdzie będą. /P. Theroux/